Rozdział 3-3: Las w przestworzach | Wróşkowy magazyn

 


Część 3: Wróżkowy magazyn

 

 

 

Chtholly nigdy jej zbytnio nie lubiła. Zawsze nazywała ją swoją młodszą siostrą i tak traktowała. Oczywiście wróşki, nierodzące się z Ĺ‚ona matki, nie mogą mieć rodzeństwa jako takiego. Usprawiedliwiała jednak ich domniemaną relację tym, Ĺźe pochodziły z tego samego lasu na tej samej dryfującej wyspie, albo tym, Ĺźe przybyła pięć lat wcześniej. Podrzucanie tych przypadkowych faktĂłw jako dowodu denerwowało błękitnowłosą dziewczynę jeszcze bardziej.

 

Świetnie posługiwała się Wydobytymi Brońmi. Była to kolejna rzecz, ktĂłrej nie lubiła nastolatka. Pamiętała odprowadzanie jej wzrokiem do bitew, chwalenie się swoim wielkim mieczem czy powroty do domu z szerokim uśmiechem na twarzy. Zaraz po tychĹźe powrotach wpadała do stołówki i z wyrazem rozkoszy na ustach wgryzała się w sernik, ktĂłry widniał wtedy w menu.

 

Pewnego razu w przypływie kaprysu, wtedy jeszcze młoda i niedoświadczona Chtholly, zapytała ją o coś.

 

– Dlaczego zawsze nosisz tę broszkę, pomimo Ĺźe do ciebie nie pasuje?

 

– Ahaha, jesteś zbyt szczera. Twoja starsza siostrzyczka będzie płakać, wiesz?

 

– Nie jesteś moją starszą siostrą…

 

– Echh? Na pewno nie mogę być młodszą siostrzyczką.

 

– Po pierwsze nie jesteśmy siostrami.

 

Po kilku minutach ich zwyczajnego, beztroskiego przekomarzania się, rozluĹşniła swĂłj uśmiech.

 

– Kiedyś teĹź miałam kogoś, kto był dla mnie jak starsza siostra. Wzięłam tę broszkę od niej.

 

– Wzięłaś? Nie dała ci jej?

 

– To był jeden z jej skarbĂłw. Zawsze ją nosiła i bardzo o nią dbała, więc kiedykolwiek o nią nie zapytałam, nigdy mnie nie słuchała.

 

W tym momencie błękitnowłosa pomyślała, Ĺźe dziewczyna była duĹźo bardziej zła niĹź sądziła wcześniej, kradnąc komuś tak waĹźną rzecz. Lecz jak zawsze wyśmiała jej krytykujące spojrzenie.

 

– Wyzywałam ją do przeróşnych gier, chcąc broszki jako wygranej. Oceny na naszych treningach, konkursy jedzenia czy gry karciane. Nigdy nie wygrałam. Pomimo tego dalej z nią konkurowałam, bo było przy tym duĹźo frajdy.

 

Chtholly juĹź dokładnie wiedziała jak zakończy się ta historia. Jeśli nie znała samozwańczej starszej siostry oznaczało to, Ĺźe znikła juĹź przed jej przybyciem tutaj. Nie odzywała się, nie chcąc o to pytać, lecz najwidoczniej było to widać na jej twarzy.

 

Jej “starsza siostra” poklepała ją i kontynuowała dalej: – Koniec końcĂłw, wygrałam walkowerem. Pewnego dnia wyruszając na bitwę nie nałoĹźyła swojej broszki. Zostawiła ją na blacie swojego biurka w pokoju, więc stała się moja – zaśmiała się, pomimo Ĺźe jej rozmĂłwczyni nie widziała niczego zabawnego w tej historii. – TakĹźe myślę, Ĺźe Ĺşle na mnie wygląda… Ale czuję, Ĺźe muszę ją nosić.

 

Co więcej, nigdy jej zbytnio nie lubiła. Ale patrząc wstecz, moĹźe nie była wcale taka zła. Więc tego dnia, w ktĂłrym nie wrĂłciła do domu z bitwy, nastolatka weszła do jej pokoju. Za otwartymi drzwiami leĹźała kupa bielizny, gry karciane i inne rozmaite rzeczy rozrzucone wokół. WśrĂłd tych rupieci, jedynie blat biurka był czysty. Na samym środku leĹźała samotnie srebrna broszka.

 

 

 

W ciągu kilku ostatnich dni Willem nie spotkał ani razu niektĂłrych wróşek. Chtholly, Ithea i Nephren. Wszystkie z względnie starszych dziewcząt gdzieś zniknęły. Kiedy pomyślał nad tym przez chwilę, uznał, Ĺźe musiało zdarzyć się coś wyjątkowego i zdecydował, Ĺźe nie będzie dalej drążył tematu. Bez zastanowienia zaakceptował tę sytuację.

 

Ziemia w dalszym ciągu była trochę wilgotna po porannym deszczu. DruĹźyna czerwona, ktĂłra miała problemy podczas pierwszej połowy gry, zaczęła przechodzić do ofensywy. Morale zawodnikĂłw wzrosły i wszyscy razem zdecydowali, Ĺźe naleĹźy rozbić twarz kapitana druĹźyny białej podczas drugiej połowy.

 

Silny powiew wiatru zdmuchnął lecącą w powietrzu piłkę do gęstych zarośli. Dziewczynka goniąca zgubę była typem osoby, ktĂłra nigdy się nie poddaje i nie zwraca uwagi na własne stopy, spoglądając w niebo. Dodając do siebie te rzeczy, rezultat mĂłgł być tylko jeden. Zdeterminowana by złapać swĂłj cel, wpadła głową w gęste zarośla.

 

– Hej! Wszystko w porządku?

 

– Ał ał… To była poraĹźka.

 

Zderzenie wyglądało tak Ĺşle, Ĺźe powaĹźne obraĹźenia nie byłyby niczym zaskakującym. Więc kiedy dziewczyna śmiejąc się wstała z ziemi, Willem  odetchnął z ulgą. Wtedy jednak, sekundę później, zamarł z przeraĹźenia. Na lewym udzie dziewczyny widniało głębokie rozdarcie, a jej prawe ramię przebite było cienką gałązką. Na szczęście, oceniając po ilości wypływającej krwi, tętnica nie została uszkodzona, lecz wciąż nie wyglądało to na lekkie zadrapanie, jak sugerowało zachowanie zranionej.

 

– To nie wygląda zbyt dobrze. Musimy to od razu opatrzyć.

 

– Echh? Wszystko jest dobrzeee – odpowiedziała nonszalancko. – Tak czy siak, grajmy grajmy! Robiłyśmy właśnie comeback!

 

Willem nie mĂłgł uwierzyć swoim własnym uszom. MoĹźe rany nie były tak powaĹźne, jak na to wyglądało? Lecz bez róşnicy ile razy sprawdzał, był pewny, Ĺźe wymagały one natychmiastowego opatrzenia, bo w innym przypadku Ĺźyciu dziewczynki mogło grozić niebezpieczeństwo.

 

– … nie boli cię?

 

– Boli. Ale wiesz co? Właśnie się rozgrzewałyśmy! – Gestykulowała w jego kierunku z szerokim uśmiechem na twarzy i podekscytowaniem, by ten wznowił grę.

 

W końcu zaczął wszystko rozumieć. Tak jak powiedziała, bĂłl rzeczywiście był, być moĹźe nawet ogromny. Ta dziewczynka — oraz pozostałe, ktĂłre nie zauwaĹźyły niczego dziwnego w jej zachowaniu — nie uwaĹźały takich urazĂłw za coś wielkiego. Po jego plecach przeszedł dreszcz. Czuł się jakby był otoczony przez nieznane, tajemnicze istoty. Być moĹźe nie było to tylko uczucie, lecz rzeczywistość, ktĂłrej wcześniej nie potrafił zauwaĹźyć.

 

– Koniec gry.

 

W ramach protestu dzieciaki zaczęły jęczeć, lecz chłopak nie zwracając na nie uwagi popędził w stronę magazynu, niosąc okaleczoną w ramionach.

 

 

 

– …więc dlaczego osoba z depresją nie jest tą ranną, lecz tą, ktĂłra ją przynosi? – Nosząc szpitalny fartuch na swoich normalnych ubraniach, Nygglatho przepytywała Willema.

 

Dziewczyna leĹźała na pobliskim łóżku z zabandaĹźowanymi kończynami, dąsając się z powodu zawieszenia gry. Młody mężczyzna siedział na krześle z twarzą ukrytą w dłoniach.

 

– Do dzisiaj niczego nie zauwaĹźyłem… Te dzieci nie są zbytnio przywiązane do swojego Ĺźycia, co nie? – Siedząc w tej pozycji zapytał kobietę, mając nadzieję, Ĺźe ta wie coś na ten temat.

 

– Hmm, tak sądzę.  Zdecydowanie mają taką skłonność.

 

– To nie jest normalne… W kaĹźdym razie, czym one są?

 

Zatrzymała się na chwilę i westchnęła, pytając w odpowiedzi: - Naprawdę chcesz wiedzieć?

 

W końcu chłopak podniĂłsł wzrok.

 

– Jesteś ich nadzorcą, nawet jeśli moĹźliwym jest, Ĺźe to tylko pusty tytuł. Więc jeĹźeli chcesz informacji na ich temat, nie mam prawa odmĂłwić. – Jej głos stał się bardziej powaĹźny. – Prawdę mĂłwiąc, nie chcę ci o tym mĂłwić. Po usłyszeniu tego, zmienisz swĂłj stosunek do nich. Na początku myślałam, Ĺźe jesteś trochę przeraĹźający, ale teraz jestem wdzięczna, Ĺźe byłeś dla nich tak miły. Chciałabym, jeśli to moĹźliwe, by pozostało tak troszeczkę dłuĹźej.

 

– … powiedz mi proszę.

 

– Dobrze więc… Chyba nie mam wyboru. – Ramiona Nygglatho opadły. – Ściśle mĂłwiąc, te dzieciaki nie Ĺźyją. Ich ciała nie boją się śmierci, poniewaĹź tak naprawdę nie są Ĺźywe. Ich umysły są inne, lecz za młodu podążają jedynie za instynktami i Ĺ‚atwo stają się nieostroĹźne.

 

– Przepraszam… Nie rozumiem ani jednego słowa, ktĂłre mĂłwisz.

Nie Ĺźyją? Co to niby za Ĺźart? Jakim cudem uparte, energiczne, krzykliwe dziewczynki, ktĂłre widział kaĹźdego dnia mogą być… nieĹźywe?

 

– Hmm… TeĹź nie chciałam w to uwierzyć za pierwszym razem – wyszeptała cicho. Wyszła z pokoju i zrobiła gest w jego kierunku. – ChodĹş  za mną. Chcę ci coś pokazać.

 

Willem niemrawo się podniĂłsł i poszedł za nią, wciąż całkowicie zmieszany.

 

– Emnetwyci. Domyślam się, Ĺźe sporo o nich wiesz?

 

– … tyle co kaĹźdy.

 

– Nie musisz być taki skromny – zachichotała. – Legendarna rasa, ktĂłra rządziła ziemią ponad pięćset lat temu. Nie byli obdarzeni Ĺźadnymi wyjątkowymi talentami…

 

MĂłwi się, iĹź Emnetwytom brakowało odstraszającego rozmiaru gigantĂłw. Nie mieli tak subtelnej magii jak elfy. Ich umiejętności budownicze bladły w stosunku do moleian. Ich szybkość reprodukcji nigdy nie mogła dorĂłwnać tej orkĂłw. Oczywiście brakowało im takĹźe przytłaczającej siły smokĂłw. Pomimo bycia Ĺźałosnym istnieniem bez ponadprzeciętnych umiejętności, Emnetwyci rządzili na Â ziemi przez bardzo długi czas, odpierając ataki praktycznie wszystkich innych ras.

 

– Ach… Rozumiem.

 

– I jeszcze jedna rzecz: smakowali o wiele lepiej od jakiejkolwiek innej rasy. Ten fakt jest przekazywany z pokolenia na pokolenie wśrĂłd trolli.

 

Ta legenda musi wygasnąć. Naprawdę.

 

– Jednym z głównych powodĂłw ich siły był system broni, ktĂłre funkcjonują teraz pod nazwą Wydobytych Broni.

 

– … słyszałem o nich wcześniej. Anaala raz wspomniała, Ĺźe jeśli znajdzie funkcjonującą Wydobytą Broń, bez problemu pokrywa ona koszt kilku kolejnych wypraw.

 

– Mhm. Przedsiębiorstwo Handlowe skupuje je za minimum dwieście tysięcy bradali. Najwięcej to było bodajĹźe osiem milionĂłw.

 

Osiem milionĂłw. Willem mĂłgłby spłacić swĂłj pokaĹşny dług pięćdziesięciokrotnie i wciąż trochę by zostało.

 

– I… wszystkie Wydobyte Bronie zebrane przez Przedsiębiorstwo Handlowe…

 

Kobieta zatrzymała się, gdy dotarli przed nietypowo wielkie, wytrzymałe drzwi. Były całkowicie pokryte cienką warstwą metalu z ostrymi gwoĹşdziami sterczącymi na brzegach. Zamek wyglądał bardziej skomplikowanie niĹź zwykła dziurka od klucza, a towarzysząca mu gałka wyglądała na nieprawdopodobnie ciężką. W tym “magazynie” przepełnionym Ĺźyciem, niepasujące do tego miejsca wejście znajdujące się przed nimi, posłuĹźyło jako przypomnienie o jego oficjalnym statusie obiektu wojskowego.

 

– … są w tym pomieszczeniu.

 

Nygglatho z Ĺ‚atwością otworzyła drzwi i popchnęła je do Ĺ›rodka. Głęboki dĹşwięk przypominający burczenie w brzuchu odbił się od Ĺ›cian korytarza. Pleśń i kurz połączyły się by stworzyć nieprzyjemny, wilgotny zapach, ktĂłry znalazł drogę do nosa chłopaka.

 

To prawie jak grobowiec. Wyglądał na jeden z takich, gdzie pochowany został staroĹźytny krĂłl ze swoimi skarbami, a głupie hieny cmentarne prĂłbując coś ukraść, zostały przeklęte. Willem tak naprawdę nie widział nigdy Ĺźadnego na własne oczy, ale słyszał kilka takich opowieści. Cóş, nie miał zielonego pojęcia czy podobne konstrukcje pozostały jeszcze tam na dole, na ziemi.

 

W pomieszczeniu nie było świateł. MĂłgł powiedzieć, Ĺźe za ciemnością coś się kryło, lecz nie potrafił stwierdzić, co dokładnie.

 

– Dosyć ostra ochrona, co?

 

– No cóş, znajduje się tutaj masa niebezpiecznych rzeczy.

 

Stali nieruchomo, czekając aĹź ich wzrok przyzwyczai się do panującego mroku.

 

– Wiekowe bronie, ktĂłrych sposoby wytwarzania, naprawiania i dzierĹźenia zostały na zawsze utracone. Bronie stworzone przez bezsilną rasę do unicestwienia wszechpotężnych smokĂłw i Przybyszy. Bronie symbolizujące wolę do stawiania oporu i siłę do walki. Bronie, ktĂłre pomimo dzierĹźenia przez pojedyncze jednostki, mogły zmienić losy całej wojny.

 

Tajemnicza zawartość pomieszczenia zaczęła być zauważalna.

 

– Haha… – zaśmiał się nerwowo chłopak.

 

O jedną ze Ĺ›cian opierały się tuziny mieczy. Pomimo tego, Ĺźe nie widział ich jeszcze dokładnie, były one o wiele większe od zwykłych długich mieczy uĹźywanych jedynie do ceremonii czy osobistych walk. Róşniły się długością, lecz większość rozciągała się na wysokość przeciętnego człowieka lub nieznacznie krĂłcej. Proporcjonalne rozmiary rękojeści wskazywały na to, Ĺźe zostały zaprojektowane do posługiwania się obiema rękoma.

 

Co czyniło je wyraĹşnie innymi od zwykłych mieczy była struktura ich ostrzy. Willem obserwując je z bliska, zauwaĹźył charakterystyczne pęknięcia. Staranniejsze spojrzenie pokazało, Ĺźe części klingi znajdujące się po obu stronach tych szczelin róşniły się nieco kolorem, sugerując, Ĺźe szpary te wcale nie były pęknięciami, lecz raczej łączeniami.

 

Zwykły miecz kuty jest z jednej grudki metalu ubijanej w ĹźÄ…dany kształt. Lecz te składały się z tuzinĂłw stalowych fragmentĂłw, kaĹźdy mniej więcej rozmiaru pięści, połączonych razem w układankę o kształcie miecza.

 

– Kaliyony…

 

– Więc tak je nazywano, co?

 

Willem rozglądając się jeszcze raz po piwnicy, poczuł nagły, ostry bĂłl w klatce piersiowej. Rozpoznawał niektĂłre z mieczy. Masowo produkowane Kaliyony serii Percival. Te ostrza opiekowały się nim wiele razy, kiedy jeszcze był niedoświadczonym Quasi Śmiałkiem bez wyspecjalizowanej broni. Nie posiadały wbudowanych, zindywidualizowanych talentĂłw, lecz nadrabiały dosyć wysoką, bazową jakością wykonania oraz niesamowitą elastycznością – chłopak mĂłgł wykonać przegląd swojego miecza nawet na Ĺ›rodku pola walki. Nigdy nie potrafił przyzwyczaić się do ich następcy, serii Dindrane, ktĂłre były chwalone przez innych wojownikĂłw za poprawioną trwałość.

 

Locus Solus. Ulubiony miecz Quasi Śmiałka, ktĂłrego imienia nie mĂłgł sobie przypomnieć, walczącego ramię w ramię z Willemem przeciwko smokom na południu. Posiadał talent pobudzania mięśni, lecz odkąd jego właściwości lecznicze zepsuły się, twoje mięśnie następnego dnia po bitwie bolały jak diabli – chłopak pamiętał narzekania swojego towarzysza.

 

Obok niego Mulsum Aurea. Znajomy Quasi Śmiałek dzierĹźył go w trakcie bitwy, kiedy zostali wezwani jako posiłki do obrony miasta Ristiel. Nigdy nie miał okazji zobaczyć jego talentĂłw w akcji, lecz słyszał, iĹź posiadał zdolność zapobiegania śmierci na krĂłtki czas.

 

– Heh…

 

Czuł się jak na bardzo dziwacznym spotkaniu klasowym. Rzucił się na ziemię nie zwaĹźając na to, Ĺźe jego mundur mĂłgł się pobrudzić. Lekko rozpalając Toksynę, młody mężczyzna skoncentrował się i dał swoim oczom moĹźliwość widzenia Zaklętych Ĺťył, ignorując wynikający z tego bĂłl głowy. Tak jak podejrzewał, wszystkie bronie znajdowały się w marnym stanie. Zaklęte Linie zostały rozwiązane, ucięte i pomieszane w kaĹźdy moĹźliwy sposĂłb.

 

Nawet tymi kiepskimi mieczami, one ciągle walczą?

 

– Chciałbym cię zapytać o jedną rzecz.

 

– O co chodzi?

 

– Kaliyony zostały stworzone dla EmnetwytĂłw przez EmnetwytĂłw, cuda wytworzone przez człowieka. Tylko wybrani Śmiałkowie tej samej rasy mogli je dzierĹźyć. W tej chwili powinny one być niczym więcej, niĹź bezuĹźytecznymi antykami. Dlaczego więc wciąż je zbieracie? Jak nimi walczycie?

 

– PrzecieĹź juĹź znasz odpowiedĹş na to pytanie, prawda?

 

Ponieważ… my teĹź jesteśmy Śmiałkami?

 

Ignorując głos małej dziewczynki rozbrzmiewający w jego głowie, Willem zapytał ponownie. – Powiedz mi.

 

– Jeśli EmnetwytĂłw nie ma juĹź wśrĂłd nas, potrzebujemy jedynie substytutu. Te dzieciaki to Leprekauny. Jedyna rasa mogąca ich w pełni zastąpić. To jest odpowiedĹş, ktĂłrej poszukiwałeś.

 

– … rozumiem.

 

W głębi serca chłopak zrozumiał to juĹź wcześniej. Powstał, strzepał kurz ze swoich spodni i przeleciał wzrokiem stojące w linii Kaliyony.

 

– Więc teraz te dziewczyny są waszymi partnerami, co?

 

Z nutą samotności, dumy i smutku, jakby rozmawiając z dawnymi przyjaciółmi, wymamrotał te słowa.

 

 

 

Czym jestem? Willem rozmyślał. Do jego głowy przychodziło kilka opisĂłw. Kimś, kto kiedyś aspirował do bycia KrĂłlewskim Śmiałkiem. Kimś, kto kiedyś dzierĹźył Kaliyon jako Quasi Śmiałek. Wreszcie kimś, kto stracił te umiejętności w bitwie i Ĺźył teraz niczym pusta skorupa.

 

Aby zostać KrĂłlewskim Śmiałkiem, trzeba było mieć odpowiednie pochodzenie. Przykładowo powinieneś mieć w sobie krew boga. Lub być potomkiem Śmiałka. Lub urodzić się wyjątkowej nocy przepowiedzianej w jakimś proroctwie. Lub twoje rodzinne miasto powinno zostać zniszczone przez smoki. Lub twĂłj ojciec przekazał ci pewne sekretne techniki walki mieczem. Lub twoje ciało posiadało w sobie zapieczętowanego, potężnego demona. Wszyscy Śmiałkowie z prawdziwego zdarzenia posiadali taką przeszłość. Jedynie ci, względem ktĂłrych wszyscy zgadzali się, Ĺźe mogą poradzić sobie z nieludzką mocą, mogli rzeczywiście mieć moĹźliwość jej uchwycenia.

 

Więc Willem nie mĂłgł zostać KrĂłlewskim Śmiałkiem. Bez względu na to, jak bardzo tego chciał, po prostu nie spełniał wymagań. Jego biologiczni rodzice Ĺźyli prosto, handlując bawełną. Wychował się w normalnym, starym sierocińcu, nieszczegĂłlnie szczęśliwy, lecz teĹź nieszczegĂłlnie smutny. Oczywiście taka zwyczajna przeszłość zasługiwała jedynie na przeciętną siłę. Nie mĂłgł nic z tym zrobić. Byłoby lepiej, gdyby chociaĹź urodził się w sąsiedztwie tajemniczej szkoły fechtunku lub coś w tym stylu, lecz niestety nie wyglądało na to, by Ĺ›wiat spełnił oczekiwania chłopaka.

 

– Nie masz talentu. – Pewnego razu prosto w twarz, powiedział mu to jego mistrz. – System ŚmiałkĂłw jest zasadniczo elitarny. Legendarni bohaterowie… Ci, urodzeni z krwią półboga… System ten został stworzony po to, aby dawać takim ludziom zdolność do odblokowania jeszcze większej mocy. Oni Ĺźyją w kompletnie innym świecie od nas, zwykłych wojownikĂłw, dążących do wygranych na duĹźo mniejszą skalę. DĹşwigają cały świat na swoich plecach.

 

Nauczyciel pokręcił głową.

 

– Ĺťaden normalny człowiek nie byłby w stanie spełnić tego celu. Nawet jeśli zmusiłbyś siebie do tego, wkrĂłtce byś się złamał… a wtedy niemoĹźliwość walki byłaby twoim najmniejszym zmartwieniem. I niestety, Willemie, niejako jesteś normalnym człowiekiem.

 

Nastąpiła krĂłtkotrwała cisza. Mistrz wziął głęboki oddech i skończył swoją przemowę.

 

– Nie rĂłb takiej miny… To nie tak, Ĺźe lubię niszczyć twoje marzenia. To jest po prostu prawda, ktĂłrą muszę ci powiedzieć i rzeczywistość, z ktĂłrą musisz się zmierzyć. To wszystko.

 

Gdy usłyszał te słowa, wypierał je. Uparcie odmawiał poddania się. Patrząc wstecz, mogło to być dziecinne. Lecz wtedy był śmiertelnie powaĹźny. Wybrał ignorowanie słów swojego mistrza do samego końca.

 

Willem pamiętał KrĂłlewskiego Śmiałka dwudziestej generacji wyznaczonego przez Kościół. Nie tylko płynęła w jego Ĺźyłach krew pierwszego KrĂłlewskiego Śmiałka, lecz narodził się następcą tronu w jakimś krĂłlestwie. Kiedy miał dziewięć lat, armia Mrocznych ElfĂłw zaatakowała to krĂłlestwo, obracając w popiół wszystko, co było mu drogie: jego rodzicĂłw, przyjaciół, rodzinne miasto. Gdy zamek kruszył się pod naporem płomieni, uciekł on do dalekiej wioski, gdzie uczył się dawno utraconych technik walki mieczem pod skrzydłami starego generała.

 

Młody mężczyzna mĂłgł jedynie westchnąć, kiedy usłyszał historię tego chłopaka. Zobaczenie na własne oczy dowodu tego, czego trzeba było doświadczyć aby zostać KrĂłlewskim Śmiałkiem, bolało. Gdy ta nowo mianowana osoba otrzymała ukochaną broń 18. KrĂłlewskiego Śmiałka, miecz Seniorious, jeden z pięciu świętych mieczy najwyĹźszego rzędu, nie mĂłgł zmusić siebie do uczucia zazdrości czy nienawiści. JuĹź dawno przestał o tym myśleć. To wszystko działo się w całkowicie innym od jego świecie. PorĂłwnywanie się z tym wszystkim czyniłoby go jedynie bardziej Ĺźałosnym.

 

DuĹźo później, Willem sobie to uświadomił. Ta osoba miała powĂłd, dzięki ktĂłremu mogła walczyć. Miała powĂłd, aby walczyć. Miała powĂłd, przez ktĂłry musiała walczyć. Właśnie dlatego nikt, włączając w to chłopaka, nie zauwaĹźył. Nikt nigdy nie wyobraĹźał sobie takiej moĹźliwości.

 

On. KrĂłlewski Śmiałek 20. generacji. Urodzony z siłą do unicestwiania najpotężniejszych demonĂłw, dĹşwigający ze sobą bĂłl utraty swoich rodzicĂłw oraz rodzinnego miasta, kontynuujący tradycję sekretnych technik staroĹźytnej przeszłości, dzierżący błyszczący miecz zdolny walczyć nawet przeciwko Przybyszom. On.

 

Nigdy nie chciał walczyć. Nie mając innego wyboru, rzucił się po prostu w wir zemsty. Wyzywał do walki smoki i samych bogĂłw, poniewaĹź musiał spełnić oczekiwania innych. Nie był niczym więcej, niĹź marionetką sterowaną przez jego własne moce oraz pragnienia tych, ktĂłrzy mogli go uĹźyć.

 

Gdy chłopak to sobie uświadomił, zaczął go nienawidzić. Nie potrafił mu wybaczyć. I będąc całkowicie szczerym, część tych uczuć dalej przy nim trwała.

 

 

 

Zaczął padać lekki deszczyk, gdy słońce powoli tonęło za horyzontem.

 

– Trzeba było wziąć parasolkę… – wymamrotał cicho, choć nie miał zamiaru znalezienia schronienia czy powrotu do pokoju.

 

68. Wyspa, przystań. Foyer całej wyspy, zawierało wszystkie potrzebne obiekty do lądowań i odlotĂłw statkĂłw. Stał na otwartej przestrzeni obok krańca portu, pozostając bezbronnym przeciwko spadającym kroplom deszczu. Kilka chmur w kształcie postrzępionej bawełny unosiło się pod nim. Jeszcze dalej za nimi widział wielką przestrzeń lądu rozciągającą się we wszystkich kierunkach. Nie było w niej ani śladu zieleni lasĂłw, błękitu rzek i oceanĂłw, czy ĹźĂłĹ‚ci pustyń. Widok przed jego oczyma wypełniało jedynie morze tajemniczego, błotnistego, szarego piasku.

 

Przybył do przystani tylko po to, aby zobaczyć tę scenerię. Chciał potwierdzić rzeczy, ktĂłre utracił i ktĂłrych nigdy nie mĂłgł odzyskać. WkrĂłtce jednak nawet to szare pustkowie zaczęło stapiać się z całkowitą ciemnością nocy.

 

Było kilka rzeczy, z ktĂłrymi mĂłgł się zgodzić. Przykładowo, uĹźycie Toksyny. Toksyna jest jak ciepło, czy płomień. Początkowo zapalasz iskrę w swoim ciele, karmisz ogień, a następnie przenosisz jego moc na zewnątrz. Lecz to ciepło obciąża ciało uĹźytkownika. Jeśli sprĂłbujesz przywołać płomień o zbyt duĹźym natężeniu, twoja własna siła Ĺźyciowa go zdusi. TenĹźe mechanizm określa nieodłączny, gĂłrny limit ilości Toksyny, ktĂłrą mogą dzierĹźyć przeróşne rasy.

 

Gdyby istniała jakaś wynaturzona forma Ĺźycia, ktĂłrej ciało nie byłoby do końca Ĺźywe, mogłaby wyprodukować ogromną ilość Toksyny, o wiele większą od tej, ktĂłrą inne rasy miałyby jedynie nadzieję osiągnąć. Ta moc, najprawdopodobniej  nie do opanowania, niekontrolowanie rozrosłaby się i wywołała gigantyczną eksplozję, ktĂłra zmiotłaby uĹźytkownika jak i przeciwnika, zostawiając po sobie jedynie ziejącą dziurę z samotnym Kaliyonem pośrodku. Broń ostateczna. Być moĹźe nie do końca wydajna, zwaĹźając na jej jednorazową naturę, lecz sama moĹźliwość jej uĹźycia niosła ze sobą znamienne znaczenie i wartość.

 

MĂłgł zgodzić się z jeszcze jedną rzeczą: z pewnością były silne. Rasa stworzona do walki. Ĺťyły po to, by zwyciężać. DĹşwiganie tego przeznaczenia czyniło dziewczyny godnymi. Godnymi bycia następcami KrĂłlewskich ŚmiałkĂłw. Mogły stać się tym, czym Willem pragnął stać się tak bardzo, lecz nigdy tego nie osiągnął. Świetnie. Wspaniale. One teĹź zapewne tego chciały. W takim przypadku powinien cieszyć się ich szczęściem. Powinien je pobłogosławić. Łuhuu, wspaniale! Wszystko wam pozostawię! Powodzenia!

 

– … chcę umrzeć…

 

Oczywiście doskonale wiedział. Ta powaĹźnie wybrakowana logika została wykreowana przez jego umysł w desperackiej prĂłbie pocieszenia samego siebie. Stojąc tutaj samotnie, nie kontrolował swoich myśli. Być moĹźe lepiej byłoby porozmawiać bezpośrednio z dziewczynami o jego uczuciach. Ale koniec końcĂłw, co mĂłgł zrobić? Nieistotna osoba z zewnątrz nie miała prawa ingerować w wojny ŚmiałkĂłw.

 

– Hm?

 

Promienie słońca zaświeciły jasno nad jego głową, dzieląc gęste morze chmur. ZbliĹźał się statek powietrzny. Nie mĂłgł zbyt dobrze rozpoznać sylwetki, gdyĹź oślepiało go Ĺ›wiatło, lecz z pewnością mĂłgł stwierdzić, Ĺźe nie był to zwykły statek patrolowy ani przewoĹşnika. Wyglądał na raczej mały, lecz najprawdopodobniej był to statek transportowy armii.

 

W wilgotnym powietrzu rozbrzmiał głęboki, metalowy odgłos zgrzytania, kiedy pojazd przybił do portu. Z płyt absorbujących wstrząsy eksplodowały piski. Trzy kotwice przymocowały tył, środek oraz przĂłd statku do pomostu. Ruch pary śmigieł został wstrzymany. Palący się reaktor powoli był zamykany, zmniejszając ogłuszający, kolosalny hałas, ktĂłry wytwarzał.

 

Główne drzwi statku otworzyły się, odsłaniając dwie ludzkie sylwetki z nich stępujące.

 

– Dziewczyny…

 

Chłopak natychmiast rozpoznał w dwĂłch z nich Leprekauny: Chtholly i Itheę. Obie miały na sobie nieformalne mundury wojskowe, ubiĂłr, w ktĂłrym ich wcześniej nie widział. Coś było nie tak. Ithea, z ponurym grymasem na twarzy, szła z bezwładną Chtholly leżącą na jej ramieniu.

 

– Hej, hej, Willem, Młodszy Techniku Zaklętych Broni. Dobry wieczĂłr – mĂłwiła w swoim zwyczajnym, pogodnym stylu. – Dziwne miejsce do spotkania, co? Spacer w deszczu?

 

Ithea prawdopodobnie Ĺźartowała lub specjalnie błędnie zgadywała, aĹźeby nie dopuścić do zmiany tematu. Lecz była to mniej więcej prawidłowa odpowiedĹş. Cóş, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie. Młody mężczyzna nie miał zamiaru pozwolić im na zmianę tematu.

 

– Co się z wami stało?

 

– Hmm… Byłyśmy w takiej samej sytuacji co ty. Po prostu krĂłtki spacer poza wyspę… Takie wytłumaczenie przejdzie?

 

– Oczywiście, Ĺźe nie. Przypuszczam, Ĺźe… – zająkał się. Nie wiedział czy powinien pytać dalej, lecz musiał to zrobić. – WrĂłciłyście właśnie z walki, prawda? Z â€œ17 Bestiami”.

 

– Ahaha, skąd wiesz?

 

Chtholly nie odezwała się ani jednym słowem, odkąd zeszły ze statku. Chcąc zobaczyć jak powaĹźnie została ranna, zbliĹźył się do niej.

 

– Ach — nic jej nie jest. Niczego nie moĹźesz dla niej zrobić. Jeśli chcesz pomĂłc, mĂłgłbyś zająć się tym.

 

Dziewczyna swoimi oczami wskazała gĂłrę mięsa stojącą za nimi. Mlecznobiałe łuski pokrywały całe jej ciało, a ponadto nosiła na sobie mundur wojskowy. Pochylając się, by zmieścić się w drzwiach, niemrawo zaczęła opuszczać statek. Niedaleko wierzchołka wzniesienia znajdowała się para oczu, ktĂłra otworzyła się i zatrzymała na Willemie.

 

— To był jaszczurolud, ktĂłrego chłopak wtedy widział.

 

– Ten mundur… Rozumiem, Ĺźeś Willem? – Miał przeraĹźający głos, niczym syk węża. Ze względu na inną budowę gardeł, jaszczuroludzie zawsze posiadali osobliwą wymowę, nawet posługując się pospolitym językiem wysp.

 

– Tak… A ty jesteś?

 

– WeĹş to ze sobą – rozkazał, całkowicie ignorując pytanie chłopaka i podał mu, a raczej rzucił w jego kierunku, dwa długie, cienkie przedmioty.

 

Młody mężczyzna instynktownie wyciągnął dłonie, by je złapać. Ale pakunek, ktĂłry nie był zbyt duĹźy w porĂłwnaniu do jaszczuroluda, prawie przewyĹźszał chłopaka rozmiarem. Kiedy przedstawiciel tej rasy bez wysiłku go trzymał i nim rzucił, był o wiele za ciężki dla jakichkolwiek normalnych, ludzkich mięśni. Nie udało mu się ich złapać i przedmioty upadły na ziemię, wydając z siebie szczęk metalu.

 

– To są…

 

W szczelnie zawiniętym, białym materiale znajdowały się dwa bardzo duĹźe miecze.

 

– Bronie tej dwĂłjki. Zanieś je z powrotem do magazynu – powtĂłrzył swĂłj rozkaz i zaczął kierować się w kierunku statku.

 

– H-Hej!

 

– Nie masz prawa niczego mĂłwić. Do miejsca, w ktĂłrym stoi Ĺźołnierz, nie ma prawa wkroczyć ktoś, kto Ĺźołnierzem nie jest.

 

Wraz z tym zdaniem drzwi zamknęły się, skrywając za sobą podobnego do głazu osobnika.

 

– Ach, nie martw się o niego. Pan Jaszczurka jest zawsze taki – powiedziała wesoło Ithea. – Jeśli mĂłgłbyś wziąć te miecze, byłoby super. Jak widzisz, mam pełne ręce roboty z Chtholly.

 

– Została ranna?

 

– Nie, po prostu się nadwyrężyła, więc jest osłabiona. Po krĂłtkim odpoczynku w klinice będzie jak nowa.

 

– Rozumiem.

 

Willem podniĂłsł jeden z mieczy leżących pod jego stopami. Nawet poprzez cienki materiał, ktĂłrym był owinięty, wyczuł znajomą teksturę. I nawet przy tym słabym świetle, mĂłgł rozpoznać jego niewątpliwy kształt.

 

– Seniorious…

 

– Ochh, z pewnością znasz swoje miecze.

 

Oczywiście, Ĺźe wiedział. KaĹźdy Quasi Śmiałek Ĺźyjący w tamtych czasach znał tę nazwę. Tnij w prawo i uśmierć smoka. Tnij w lewo i obal boga. Jeden z pierwszych KaliyonĂłw, ktĂłre kiedykolwiek wykuto. ZabĂłjca Brunatnego Smoka. Łamacz BogĂłw. Sekretne Ostrze Białej Pochwy. Ze swojej długiej historii i wielu osiągnięć zebrał wystarczająco imion, by stworzyć książkę. Kaliyon wśrĂłd KaliyonĂłw. Partner KrĂłlewskich ŚmiałkĂłw 18. i 20. generacji, symbol bohaterstwa.

 

– To twĂłj?

 

– Nie, to Chtholly. Jestem przydzielona do innego.

 

Chłopak podniósł drugi miecz.

 

– Valgulious.

 

– Mhmm. Wygląda na to, Ĺźe stałeś się dosyć obeznany. Przeczytałeś listę naszego ekwipunku, czy co?

 

– Nie… – Potrząsnął głową. – Po prostu dobrze znam te bronie.

 

– Ach, nie do końca wiem, co masz przez to na myśli, ale okej – powiedziała, przechylając głowę.

 

– Wezmę teĹź ten bagaĹź.

 

– Huh? Czekaj…

 

Willem podniĂłsł bezwładną niebieskowłosą i wziął ją na plecy. Piskliwy, metaliczny dĹşwięk za nimi zwiastował odlot statku powietrznego z przystani.

 

– … jesteś silniejszy niĹź Ĺźem myślała – wymamrotała Ithea, ktĂłra w tej chwili nie miała niczego do niesienia.

 

– Cóş, to w końcu moja praca, by was wspierać.

 

– Ochh, prĂłbuje się brzmieć cool, co?

 

Chłopak rozpoczął długi marsz z powrotem, z pomarańczowowłosą dziewczyną podążającą pół kroku za nim.

 

– To jak wiele wiesz? O nas.

 

– … niezbyt duĹźo. Wiem, Ĺźe jesteście wróşkami… i walczycie Kaliyonami, by chronić wyspy… a raczej Wydobytymi Brońmi. To tyle.

 

– Hmm… Rozumiem. – Dziewczyna spojrzała w gĂłrę, w niebo. – Odpychające, nieprawdaĹź? Jednorazowe Ĺźycia. UĹźywanie reliktĂłw pogardzanych EmnetwytĂłw. Dosyć obrzydliwa sceneria, gdybyś mnie zapytał.

 

– Nie mĂłw sceneria… Nie jesteś jakąś bohaterką opowieści.

 

Lecz miała całkowitą rację. Ten perfekcyjny układ, o ktĂłrym mĂłwiła, był w zasadzie wszystkim, czego potrzebował Śmiałek. Im bardziej bolesny, bardziej tragiczny, tym lepszy. Ich los i przeznaczenie obracało się wokół tego tła, wpajając w nie moc do dzierĹźenia staroĹźytnych artefaktĂłw EmnetwytĂłw. Nie miało znaczenia, czy same sobie tego Ĺźyczyły.

 

– Dawno temu… znałem kogoś w sytuacji podobnej do waszej.

 

– Ooch, stara opowieść?

 

– Nie jest tak długa, by nazwać ją opowieścią. Byłem jej wiele winny i nigdy nie miałem szansy, by spłacić te długi. Więc kiedy o was usłyszałem poczułem, Ĺźe muszę zrobić coś, by wam pomĂłc. To wszystko.

 

– Wow… To naprawdę było krĂłtkie.

 

– A nie mĂłwiłem…

 

Ithea ze znudzonym wyrazem twarzy kopnęła kamień leżący na drodze.

 

– Hmm… To jest ta chwila, kiedy otwierasz swoje serce wobec mnie i prĂłbujesz rozwinąć naszą miłość? Skoro jesteśmy tutaj tylko we dwoje i w ogĂłle.

 

– Nie zapominasz o pewnym kimś spoczywającym na moich plecach?

 

– Wiesz, Ĺźe Chtholly jest jedną z tych, ktĂłra budzi się w trakcie i słyszy wszystko? Wtedy rodzi się wspaniały, przepełniony zazdrością trĂłjkąt miłosny.

 

– Co na litość boską ostatnimi czasy czytałaś?

 

– Rozdarty TrĂłjkąt.

 

Chłopak słyszał wcześniej ten tytuł. Miał miejsce na fikcyjnej dryfującej wyspie, gdzie postaci raz za razem angaĹźowały się w kłamstwa i cudzołóstwo, twierdząc, Ĺźe szukają prawdziwej miłości.

 

No cóş, utknąwszy w tym lesie przez praktycznie całe swoje Ĺźycia jedynie z innymi dziewczynami (i Nygglatho), musiały w jakiś sposĂłb nauczyć się o społeczeństwie. NajwyraĹşniej czerpały swoją wiedzę z takowych ĹşrĂłdeł, ktĂłre prawdę powiedziawszy nie były zbyt precyzyjne.

 

– SzczegĂłlnie lubię trzecią książkę. To arcydzieło.

 

– Przypomnij mi, bym ją skonfiskował jak tylko wrĂłcimy. Dzieci nie powinny czytać takich książek.

 

– Cóş za ucisk! Kogo zwiesz dziećmi, huh?? Co więcej, domyśliłeś się wszystkiego jedynie po tytule?!

 

Wiele form rozrywki i przyjemności przepłynęło przez nieco zdegenerowaną 28. Wyspę. Chodząc z roboty do roboty, Willem słyszał plotki o ostatnich trendach. Tak czy owak, postanowił zignorować wszystkie pytania pomarańczowowłosej.

 

– MĂłw cicho… bo ją obudzisz.

 

Poczuł, Ĺźe jego plecy lekko zadrĹźały, w akompaniamencie słabego jęku.

 

 

<< Poprzednia część

Kolejna część >>